Kontakt z nami

Kancelaria Patrimonium

ul. Elektoralna 17/17
00-137 Warszawa

tel.: 22 826 82 59
tel./faks: 22 827 76 89

e-mail: kancelaria@patrimonium.com.pl

Kontakt i mapa dojazdu
6 kwietnia 2010

Zostało z uczty bogów – Najsłynniejsze procesy branży wydawniczej

Dostałam za zadanie stworzenie na kilku kartach swoistego wydawniczego pitawalu — opisu czy choćby wzmiankowania o najsłynniejszych procesach, które „wstrząsnęły” branżą wydawniczą. Zadanie niełatwe, bo jak tu odnieść się do tego całego sądowego bogactwa, tych wszystkich spraw, choćby tylko najbardziej interesujących czy spektakularnych, inicjowanych przez wydawców czy przeciwko nim. Siłą rzeczy musiałam dokonać selekcji — po pierwsze wybrałam sprawy, które: a) wzbudzały najwięcej emocji ich uczestników lub obserwatorów oraz medialnej gorączki lub b) miały wpływ na kształtowanie się interpretacji przepisów oraz wyznaczały kierunki orzecznictwa. Po drugie piszę wyłącznie o sprawach, które toczyły się w nowym systemie prawno-gospodarczym, pomijając szereg dawnych sądowych „afer” wydawniczych, a było ich sporo, głównie konfliktów na tle prawa autorskiego, które — niejednokrotnie będąc przedmiotem rozstrzygnięć Sądu Najwyższego — wywarły piętno na obecnym systemie polskiego prawa autorskiego.

Autor, autor

Skoro o prawie autorskim mowa, zacznijmy wydawniczo-sądową podróż od tej dziedziny. Najgłośniej było w branży o sprawie zainicjowanej przez Wydawnictwo Naukowe PWN przeciwko Annie i Mieczysławowi Kurpiszom, wspólnikom spółki cywilnej Wydawnictwo Kurpisz. Kością niezgody stały się definicje słownikowe użyte w wydanym przez Kurpisza „Praktycznym słowniku współczesnej polszczyzny” pod red. prof. Haliny Zgółkowej. PWN zarzucał poznańskiej oficynie naruszenie praw autorskich poprzez skopiowanie znaczącej części definicji zawartych w PWN-owskim słowniku pod red. Mieczysława Szymczaka. Sprawa, wytoczona w 1995 roku, zakończyła się wygraną PWN na postawie wyroku Sądu Najwyższego z 2005 roku. Dziesięć lat walki przed sądem oznaczało „przetoczenie się” sporu przez wszystkie możliwe instancje. Początkowo los (czy też sąd) nie sprzyjał PWN-owi. Sprawa — wytoczona w 1995 roku przed Sądem Okręgowym w Poznaniu, orzekającym w pierwszej instancji — zakończyła się przegraną PWN. Apelacja PWN od tego wyroku została oddalona przez poznański Sąd Apelacyjny. Punktem zwrotnym w sprawie stał się — wielokrotnie cytowany w literaturze prawniczej — wyrok Sądu Najwyższego z 15 listopada 2002 roku, wydany na skutek kasacji wniesionej przez nieustępliwy PWN. W orzeczeniu tym Sąd Najwyższy przesądził, że słownik — jako utwór zbiorowy — podlega ochronie przewidzianej w ustawie o prawie autorskim. Nawet jeśli słownik nie jest dziełem w pełni oryginalnym (Kurpisz bronił się, że słownik Szymczaka czerpał definicje garściami ze słownika Witolda Doroszewskiego, również wydawanego przez PWN), lecz stanowi opracowanie innego dzieła, to i tak jako utworowi zależnemu również przysługuje mu ochrona. Uznano wprawdzie, że ocena prawna słownika języka polskiego jest z punktu widzenia prawa autorskiego utrudniona, gdyż wachlarz możliwości zdefiniowania poszczególnych haseł jest ograniczony, nie oznacza to jednak, że definicje można bez przeszkód przepisywać z innych słowników. W konsekwencji Sąd Najwyższy przekazał sprawę do ponownego rozpoznania Sądowi Apelacyjnemu w Poznaniu. Ten ostatni — wyrokiem z 2004 roku — zasądził na rzecz PWN żądaną kwotę ponad 500 tys. zł, stanowiącą korzyści uzyskane przez oficynę Kurpisz z tytułu rozpowszechniania sześciu pierwszych tomów słownika. Kurpisz odwołał się od tego wyroku, wnosząc kasację do Sądu Najwyższego, ta jednak — wyrokiem z 9 lutego 2005 roku — została oddalona jako niezasadna.

Prawa do przekładu „Małego Księcia” Antoine’a de Saint Exupery’ego były zarzewiem konfliktu pomiędzy Wydawnictwem Muza a niewielką oficyną Algo z Torunia. Muza złożyła zawiadomienie do prokuratury o popełnieniu przestępstwa przez Mirosława Augustynowicza, właściciela drukarni „Technogram”, oraz Jerzego Kapicę, prezesa wydawnictwa Algo sp. z o.o., zarzucając im nielegalne zwielokrotnianie i wprowadzanie do obrotu egzemplarzy „Małego Księcia”. Sprawa trafiła na wokandę. Wyrokiem z 26 września 2005 roku Sąd Rejonowy w Toruniu II Wydział Karny uniewinnił obydwu oskarżonych od zarzucanych im czynów, stwierdzając, że istota sporu pomiędzy Algo a Muzą ma ściśle cywilistyczny charakter, a rozstrzygnięcie spornej kwestii — jako precedensowe i wielopłaszczyznowe — nie jest oczywiste i powinno nastąpić w postępowaniu cywilnym.

Walka o prawa autorskie na gruncie prawa karnego toczy się wciąż przeciwko Markowi S., właścicielowi wydawnictwa XXL i wydawcy polskiej edycji „Mein Kampf” Adolfa Hitlera. W maju 2007 roku Sąd Rejonowy Wrocław-Śródmieście uznał oskarżonego za winnego rozpowszechniania cudzego utworu bez praw autorskich, umorzył jednak warunkowo postępowanie na dwa lata. Wydawca nie został ukarany, ale musiał zapłacić 10 tys. zł na pomoc dzieciom. Apelacje złożyły wszystkie strony zaangażowane w sprawę: obrońca oskarżonego, prokuratura oraz pełnomocnicy pokrzywdzonego właściciela praw autorskich — landu Bawarii. W lutym 2008 roku Sąd Apelacyjny we Wrocławiu podjął decyzję o ponownym rozpatrzeniu sprawy — sprawa po raz kolejny trafi więc na wokandę. Z kolei Sąd Rejonowy w Poznaniu skazał na 5000 zł grzywny właściciela księgarni internetowej Albertus.pl, w której od listopada 2005 do marca 2006 sprzedawano „Mein Kampf”. W uzasadnieniu wyroku podkreślono, że oskarżony, jako osoba prowadząca księgarnię, powinien wiedzieć, że nie wolno sprzedawać książek, do których wydawca nie nabył praw autorskich.

Autor — nie zawsze przyjaciel

„Autor nasz pan”, powie każdy wydawca. „Ale nie zawsze przyjaciel”, doda niejeden. Ten brak przyjaźni nie raz znajdował swój finał na sali sądowej. Przegrała z autorkami oficyna C.H. Beck, a chodziło o wynagrodzenie wynoszące ponad 30 tys. zł. To dobra lekcja dla innych — wydawca, dostawszy od autorek tekst zamówionego poradnika dotyczącego prowadzenia działalności gospodarczej, który — delikatnie rzecz ujmując — nie spełniał wymogów wydawcy, nie złożył w ustawowym, sześciomiesięcznym terminie oświadczenia o odrzuceniu utworu. Na skutek upływu tego terminu doszło do milczącego przyjęcia poradnika, co skutkowało koniecznością wypłaty wynagrodzenia.

Warto przypomnieć konflikt pomiędzy znanym skoczkiem Adamem Małyszem a Wydawnictwem Iskry. W albumie o sportowcu Iskry wykorzystały jego zdjęcia pochodzące z sesji fotograficznej wykonanej na użytek reportażu dla jednego z pism kobiecych. Zdjęcia, choć pozowane, przedstawiały skoczka w sytuacjach prywatnych, a więc dla ich rozpowszechniania niezbędna była jego zgoda. O taką zgodę nie zadbał wydawca, dlatego sprawę przegrał i musiał zapłacić zadośćuczynienie.

Z kolei polskiej spółce Hachette Livre dał się we znaki pewien fotografik, który nie tylko przygotował dla tego wydawcy pakiet zdjęć do jednej z publikacji, to jeszcze parał się sprzedażą jego książek. Gdy oficyna upomniała się o zapłatę za zakupione książki, fotograf stwierdził, że nie tylko nic jej się nie należy, ale jeszcze musi mu dopłacić, gdyż wynagrodzenie za wykonane zdjęcia zostało zaniżone. Zdaniem twórcy, powinno bowiem zostać wyliczone według tabel wynagrodzeń stosowanych przez Związek Polskich Artystów Fotografików. W tej sprawie wypowiedział się Sąd Najwyższy, uznając, że stawki wynagrodzeń wynikające z tabel powinny być stosowane nie tylko w umowach pomiędzy organizacją zbiorowego zarządzania a podmiotem korzystając z praw autorskich czy pokrewnych, ale również wówczas, gdy kontrakt zawiera sam twórca, o ile jest członkiem takiej organizacji. Smutna to lekcja dla wydawcy, który nagle stanął przed groźbą zapłaty za zdjęcia nie 6000 zł, ale dziesięciokrotności tej kwoty. Przestroga też dla innych, by… sprawdzali zawczasu z kim mają do czynienia — osobą zrzeszoną w ozz lub związaną z nią umową o zarządzanie prawa autorskimi czy też nie. Zgodnie z orzeczeniem Sądu Najwyższego, sprawa została przekazana do ponownego rozpoznania i nadal jest w toku.

Po siódme nie naśladuj

„Niedaleko pada prawo autorskie od nieuczciwej konkurencji”, można sparafrazować utarte powiedzenie. Z prawnego punktu widzenia obydwa te obszary ochrony — prawo autorskie oraz prawo zwalczania nieuczciwej konkurencji — są całkowicie odmienne i od siebie odległe. Niemniej gdy brakuje argumentów na gruncie prawa autorskiego, wydawca może sięgnąć po oręż zawarty w ustawie z 1993 r. o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji. Jednym z czynów nieuczciwej konkurencji zdefiniowanych wprost w ustawie jest naśladownictwo produktów (art. 13 uznk).

Naśladownictwo publikacji jako czyn nieuczciwej konkurencji było przedmiotem analizy w sprawie wytoczonej przez Langenscheidta swojego byłemu licencjobiorcy — wydawnictwu Rea. Konflikt dotyczył charakterystycznych żółtych okładek słowników Langenscheidta, ich formatu oraz układu, szaty graficznej i kompozycji stron tytułowych, a także układu wewnętrznego. Sąd, oddalając powództwo, uznał, że słowniki obydwu wydawców są podobne, stwierdził jednak, że naśladownictwo w zakresie formatu i układu wewnętrznego dotyczy cech funkcjonalnych, jest więc dozwolone. Jak czytamy w uzasadnieniu, „w niniejszej sprawie pomimo zastosowania zbieżnej kolorystyki okładek produktów powoda i pozwanego, tj. niebiesko-czarnych znaków słowno-graficznych na żółtym tle okładek, nie zachodzi niebezpieczeństwo wprowadzenia klientów w błąd co do tożsamości producenta lub produktu, bowiem pozwany jako naśladowca oznaczył swój produkt w sposób odpowiedni”, gdyż na słownikach Langenscheidta umieszczony jest „wyraźny i duży znak towarowy ‘L’”, zaś „pozwany umieszcza na swoich produktach czytelny znak producenta ‘REA’”. Reasumując, sąd stwierdził, że „gdy tożsamość producenta jest niewątpliwa, to naśladowanie przez niego gotowego produktu jest dozwolone”. Zdaniem sądu dla rozstrzygnięcia sporu nie miał znaczenia fakt, że pozwany był przez wiele lat wyłącznym importerem i licencjobiorcą powoda. Miejmy nadzieję, że to orzeczenie będzie niechlubnym wyjątkiem w rozstrzyganiu tego typu spraw.

Optymizmem nastraja niedawny, choć jeszcze nieprawomocny wyrok Sądu Okręgowego w Warszawie wydany w marcu 2007 roku w sprawie wytoczonej przez Znak wydawcy „Rzeczpospolitej” — Presspublice SA. Sąd uznał, że wydanie i wprowadzenie do obrotu przez pozwaną spółkę książki „Nowe kwiatki Jana Pawła II” stanowiło czyn nieuczciwej konkurencji i naruszyło interesy powoda. Nakazano zaniechanie dalszej sprzedaży książki, publikację przeprosin na łamach „Rz” oraz zasądzono kwotę 50 tys. zł na rzecz Fundacji Kultury Chrześcijańskiej Znak.

Na naśladownictwo publikacji powoływało się kilkakrotnie Wydawnictwo C.H. Beck, którego nowatorskim rozwiązaniem jest podawanie w nawiasach kwadratowych haseł do poszczególnych przepisów prawnych. Gdy inni wydawcy, m.in. Infor, Park czy lubelska Verba, zaczęli to rozwiązanie kopiować, Beck postanowił działać. Infor wycofał się z tego procederu po przesłaniu przez broniącego swoich praw wydawcę wezwania do zaniechania naruszeń. Przeciwko wydawnictwom Verba i Park wytoczono sprawy sądowe zakończone ugodami, na podstawie których obydwie oficyny odstąpiły od naśladowania beckowskich rozwiązań.

Wydawcy a monopole

Przyszedł czas, że branżą wydawniczą zainteresował się Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów. Wszystko za sprawą magii nastoletniego czarodzieja — Harry’ego Pottera. W 2003 roku wydawca cyklu — oficyna Media Rodzina — zawarł z grupą dystrybutorów porozumienie, uznane przez UOKiK za zmowę cenową. Na wydawcę i dystrybutorów nałożono kary o łącznej wartości 1,6 mln zł. W 2006 roku Sąd Okręgowy w Warszawie — Sąd Ochrony Konkurencji i Konsumentów zgodził się ze stanowiskiem Prezesa UOKiK, ale uchylił kary finansowe. Od tego wyroku Prezes UOKiK złożył apelację do Sądu Apelacyjnego w Warszawie, a ten na początku 2008 roku uchylił zaskarżony wyrok i przekazał sprawę do ponownego rozpoznania Sądowi Ochrony Konkurencji i Konsumentów. Na finał sprawy magicznego kartelu przyjdzie więc jeszcze poczekać.

Ręka UOKiK nie oszczędziła również bibliotek — wiosną 2007 roku nałożono karę na Bibliotekę Narodową oraz firmę reprograficzną działającą w murach narodowej książnicy za „utrudnianie czytelnikom dostępu do książek, ustalanie cen usług kserograficznych zniechęcających do powielania oraz zmowę z konkurencją”.

Ksero — lat zero

Skoro mowa o kserowaniu, warto wspomnieć, że proceder kserowania książek również znajdował swój finał na sądowych wokandach, choć na pewno nie tak często jak na to zasługiwał. Wielu wydawców podejmowało walkę z tym procederem — walkę na paragrafy zaczerpnięte z prawa karnego. Adresatem takich działań były nieuczciwe punkty ksero, głównie usytuowane na wydziałach prawa uniwersytetów oraz w akademiach medycznych. Poza usługami na zlecenie studentów przygotowywały zbindowane egzemplarze skserowanych podręczników cieszących się największą popularnością. Sprawy te z reguły kończyły się umorzeniem postępowania przez prokuraturę, zazwyczaj z uwagi na „niską społeczną szkodliwość czynu”, niekiedy ze względu na niewykrycie sprawców. Znam jeden przypadek, gdy sprawa trafiła na wokandę sądu karnego i zakończyła się wyrokiem skazującym. To wyjątek potwierdzający regułę, że walka z kserowaniem przypomina walkę z wiatrakami.

Głośne upadki

Był czas — lata 2000-2005 — kiedy upadki kolejnych hurtowni spędzały wydawcom sen z powiek. Upadli najwięksi z największych, ci, którzy dyktowali warunki handlowe i robili dla wydawców największe obroty. Na początku był Liber, potem Kwadro, wreszcie Światowid, którego upadłość została ogłoszona w 2001 oku. W 2003 roku nieoczekiwanie ogłoszona została upadłości krakowskiej hurtowni Sezam. Jesienią 2006 roku zaprezentowano wierzycielom ostateczny plan podziału masy upadłości. Zgromadzony majątek upadłej spółki wyniósł niecałe 200 tys. zł, z czego blisko 90 tys. pochłonęły koszty postępowania upadłościowego, w tym 65 tys. wynagrodzenie syndyka. Nietrudno się domyślić, że gross wierzytelności obejmowały roszczenia dostawców, przede wszystkim wydawców — prawie 2,2 mln zł, zaliczone do kategorii VI. Na ich zaspokojenie nie zostało jednak z masy upadłości ani grosza. Pożywił się jedynie WSiP, ale tylko dzięki temu, że jego wierzytelności były zabezpieczone w taki sposób, że zostały zakwalifikowane do kategorii II (zaspokojenie w 100 proc.). W 95 proc. zaspokojono ZUS oraz krakowski urząd skarbowy. Postanowieniem z 20 lutego 2007 roku postępowanie upadłościowe Sezamu zostało zakończone.

Na początku 2005 roku ogłoszono upadłość jednego z najistotniejszych konkurentów Sezamu — hurtowni Marka z Tarnowa. Postępowanie upadłościowe jest nadal w toku, a syndyk prowadzi likwidację składników masy upadłości. Z uzyskanych z Sądu Rejonowego w Tarnowie informacji wynika, że plany podziału masy dotyczą jedynie wierzycieli hipotecznych, posiadających zabezpieczenie na nieruchomości będącej przedmiotem sprzedaży przez syndyka. Jednym słowem, dla wydawców — zapewne poza WSiP — znowu nie zostanie nic z uczty bogów. Upadłości Marki kolorytu dodaje fakt, iż przeciwko udziałowcom spółki toczy się postępowanie karne w związku z cesjami wierzytelności, na mocy których zobowiązania Marki względem niektórych wydawców przejęła spółka Wiktor. Sprawa została wszczęta z inicjatywy jednego z wydawców i znaczniejszych wierzycieli Marki, który uznał, że przelewy wierzytelności były dokonywane z pokrzywdzeniem niektórych wierzycieli. Jedno jest pewne — pokrzywdzeni są zarówno ci, którzy „pozostali” z wierzytelnościami w Marce, jak i ci, którzy przez krótki czas łudzili się, że odzyskają choć część pieniędzy dzięki cesji zawartej z Wiktorem. Czar prysł szybko — nie trzeba było długo czekać, by okazało się, że i Wiktor jest de facto bankrutem.

Ostatnią z głośnych upadłości liczących się na rynku hurtowni był przypadek Wolumenu. Spółka, przez lata notowana na najwyższych pozycjach rankingów polskich hurtowni, nagle zaprzestała działalności w 2005 roku, a w październiku tegoż roku — na jej wniosek — Sąd Rejonowy w Łodzi ogłosił upadłość hurtowni. Zobowiązania spółki to blisko 3,7 mln zł. Postępowanie upadłościowe wciąż jest w toku. Niestety wszystko wskazuje na to, że wydawcy po raz kolejny nie dostaną ani złotówki.

Oporni płatnicy i pierwszy procesownik

Nie zawsze hurtownie formalnie upadały — wiele z nich po prostu zaprzestawała działalności i zwijała interes, nie płacąc, rzecz jasna, długów. Prawomocnymi nakazami zapłaty, wydanymi przez różne sądy w całej Polsce, z inicjatywy wydawców przeciwko niepłacącym hurtowniom, a następnie zwróconym przez komorników z powodu bezskutecznej egzekucji można by zapewne wytapetować halę Dworca Centralnego w Warszawie. Tak było w przypadku hurtowni Urbańczyk i Kos, Jamy, Kalambura i wielu innych.

W 2003 roku Renek Mendruń w artykule w „Bibliotece Analiz” „pierwszym procesownikiem polskiego rynku książki” okrzyknął Zbigniewa Rawskiego, prezesa hurtowni Internovator, pisząc: „W latach 1989-2003 rozprawy z jego udziałem można liczyć co najmniej w dziesiątkach, a raczej setkach”. Do legendy branżowej przeszły słynne pyskówki pomiędzy panami Rawskim a Kuryłowiczem — tego ostatniego Rawski uwielbiał pozywać o potężne kwoty. „Zbigniew Rawski wytacza [procesy] każdemu, kto zbyt energicznie usiłuje odzyskać należne pieniądze lub książki zawłaszczone przez jego firmy. To stosowana przez niego forma presji. Mniej odporni psychicznie wycofują się,” ripostował w 2003 roku na łamach „Biblioteki Analiz” Andrzej Kuryłowicz. Jedno jest pewne — liczne nakazy zapłaty przeciwko założonej przez Rawskiego hurtowni też mogą dziś służyć tylko jako tapety. Spółka nadal formalnie funkcjonuje, a Zbigniew Rawski prowadzi działalność gospodarczą, wciąż nie schodząc ze sceny rynku książki. Procesów wcale mu się nie odechciało — najnowsze sądowe dziecię to powództwo warte okrągły milion wytoczone na początku tego roku hurtowni Jacek Olesiejuk. Co ciekawe, sąd zwolnił okradziony rzekomo Internovator od kosztów sądowych. Sprawa nabiera więc rumieńców.

Dobre imię wydawcy?

Głośno było o sprawie naruszania praw autorskich przez Wydawnictwo Amber. Rozpisywały się o tym media — ogólne i branżowe. Sprawę zainicjowała reprezentująca szereg licencjodawców z obszaru anglojęzycznego Agencja Literacka ANAW, która odkryła fakt sprzedaży przez Ambera tytułów licencyjnych po wygaśnięciu umów, a więc bezprawnie. Złożono do prokuratury zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa przez prezesa spółki, Zbigniewa Fonioka. Sprawa wciąż jest w toku. W odwecie Amber pozwał Aleksandrę Matuszak, prezes Agencji ANAW, o naruszenie dóbr osobistych, tj. dobrego imienia spółki. Powództwo zostało oddalone. Oddaleniem powództwa o zadośćuczynienie w wysokości 60 tys. zł zakończyła się również sprawa wytoczona przez Ambera wydawnictwu Biblioteka Analiz jako wydawcy „Magazynu Literackiego KSIĄŻKI”, Piotrowi Dobrołęckiemu — redaktorowi naczelnemu miesięcznika oraz Jakubowi Frołowowi — autorowi spornego artykułu, który ukazał się na łamach pisma w lipcu 2004 roku.

O dobre imię bezskutecznie walczyła również oficyna Rea, o której domniemanych naruszeniach praw autorskich również rozpisywały się media, w tym „Polityka”. I właśnie tekst Jacka Konikowskiego z „Polityki” stał się kością niezgody. Powództwo Rei zostało oddalone.

A przecież mi żal

Ciekawych procesów mogło być więcej… Wiele sporów, mogących stanowić precedensowe rozstrzygnięcia sądów, zakończyło się ugodami podpisanymi w zaciszu gabinetów. Szkoda… Powstałyby orzeczenia, które komentatorzy mogliby cytować, a pełnomocnicy powoływać w kolejnych sporach. Tak już jednak musi być. Żadnemu przedsiębiorcy — wydawcy czy komukolwiek innemu — nie życzę szwędania się po sądowych korytarzach. Trzeba robić swoje — wydawać książki, promować, sprzedawać. Czasami „wpadnie” jakiś proces, bo albo nie można odpuścić albo ktoś nam nie odpuści. Takie wątpliwe przyjemności są „wpisane w biznes”, ważne by z procesowania się nie zrobić sobie drugiego życia czy perwersyjnego — bądź co bądź — hobby. A dla tzw. pełnomocników zawodowych, do których grona się zaliczam, zawsze tych kilka procesów zostanie.

Źródło: Materiał pochodzi z czasopisma Magazyn Literacki Książki Wydanie nr 143